środa, 24 kwietnia, 2024
Flesch Mazowsza

Serce dla serca

Marcin Giziński 3 kwietnia, 2020 Edukacja Brak komentarzy do Serce dla serca

Mariola Kaźmierska jest rdzenną milanowianką, choć obecnie częściej mieszkanką świata. Uczyła się w szkole w Milanówku, studiowała w Warszawie i kilkakrotnie wyjeżdżała jako wolontariuszka misyjna do Afryki i Azji. O podróżach i pomaganiu innym z milanowianką rozmawia Sylwia Pańków.

– Mariola, skąd w ogóle zrodził się w Twojej głowie pomysł, żeby wyjeżdżać na misje?

– Nie do końca pamiętam ten pierwszy moment. Jako dziecko czy nastolatka miałam „zapędy” do pomagania ludziom – choć chodziło tu może bardziej o empatyczne zwracanie uwagi na drugiego człowieka. Kiedy widziałam film, reportaż albo słyszałam o cierpiących dzieciach w Afryce, zawsze mnie to niesamowicie mocno poruszało, tak bardzo dogłębnie. Wzruszały mnie ludzkie historie i zawsze miałam wewnętrzną potrzebę zareagowania, usilną potrzebę reakcji. Gdy byłam nastolatką, to raczej przekładało się na moje życie codzienne – na bycie taką empatyczną koleżanką, gotową zawsze do pomocy. Kiedy poszłam do Liceum Sióstr Niepokalanek w Szymanowie, tam już zaczęłam mieć styczność ze środowiskiem misyjnym. Ale dopiero na studiach przypadkiem – choć może to nie był przypadek – poznałam grupę ludzi, którzy okazali się wolontariuszami w salezjańskim ośrodku misyjnym. Więc tak się śmieję – że nie ja znalazłam misje, ale misje znalazły mnie. Zmieniłam po drodze ośrodek z salejzańskiego na salwatoriański, ale od samego początku studiów jestem związana z wolontariatem misyjnym. To się odbyło jakby mimochodem, wyszło naturalnie z mojego wnętrza, z moich predyspozycji, z potrzeby bycia potrzebną. Każdy człowiek potrzebuje być potrzebny i w różnych materiach się w tym realizuje, to jest akurat moja realizacja.

– Misje zapoczątkowałaś lata temu w Albanii, potem dwukrotnie pomagałaś w sierocińcu w Zambii, a dlaczego tym razem znalazłaś się w slumsach na Filipinach?

– Wtedy pracowałam już kilka miesięcy w Tajlandii, wyjechałam zarobkowo na kontrakt jako animator w turystyce. Miałam więc styczność z azjatycką kulturą i poczucie, że jestem w stanie z ludźmi w Azji współpracować. Jest bardzo istotne, gdy się wyjeżdża na inny kontynent, żeby jak najwięcej wiedzieć o tamtejszej kulturze – bo to my tam jedziemy i my musimy się dostosować do tamtejszych zasad. Byłam też już zmęczona Afryką, miałam poczucie, że w Afryce mój czas się skończył i że jest to dobry moment na przerwę. Ważne jest, żeby sobie robić takie przerwy, bo człowiek bardzo się wypala przez to, że sto procent daje z siebie. Ostatnio moje życie tak wygląda – że jestem pół roku w pracy i pół roku w wolontariacie. Mieszkam w pięciogwiazdkowym hotelu i przebywam z bardzo bogatymi ludźmi, opiekując się ich dziećmi, które mają wszystko, co sobie wymarzą. A później resztę roku spędzam w slumsach, gdzie ludzie ledwo wiążą koniec z końcem i często nie mają co jeść, nie mają pracy, borykają się z bardzo wieloma problemami, takimi jak alkoholizm, narkotyki, przemoc, żyją w tragicznych warunkach.

– Na czym polegał Twój wolontariat misyjny na Filipinach?

– Salwatorianie założyli tam fundację „Puso sa Puso”, co w tagalog, czyli w lokalnym języku filipińskim oznacza „Serce dla Serca”. Fundacja zajmuje się edukacją ludzi ze slumsów, bo w Manili, stolicy Filipin, jest dużo stref slumsowych, bardzo biednych. Jednym z dwóch oficjalnych języków na Filipinach jest angielski i realną możliwość znalezienia jakiejkolwiek dobrze płatnej pracy daje znajomość angielskiego, a ludzie w slumsach znają go bardzo słabo lub wcale. Salwatorianie starają się wyrównać m.in. i ten deficyt i prowadzą dwie szkoły w dwóch slumsach Manili: Parola i Payatas. Ja akurat przebywałam w Payatas – slumsie, który powstał na wysypisku śmieci. Lekcje były prowadzone dla uczniów w bardzo różnym wieku, również dorosłych i matek dzieci, choć początkowo byłam przekonana, że są to wyłącznie nastolatki, ponieważ Filipińczycy bardzo młodo wyglądają. Naszym zadaniem – moim i drugiej wolontariuszki salwatoriańskiej, Justyny – było zajęcie się najmłodszą grupą, dziećmi pomiędzy 3 a 6 rokiem życia. Nie było dla nas miejsca, więc musiała być to szkoła uliczna. Najpierw chodziłyśmy po slumsie i zapraszałyśmy dzieci. Przychodziły z mamami – mamy filipińskie były bardzo opiekuńcze, co wynika m.in. z dużej skali handlu ludźmi na Filipinach. Przez 4 miesiące uczyłyśmy dzieci podstaw języka angielskiego, ale też zachowań społecznych, bawiłyśmy się z nimi masą nienewtonowską, uczyłyśmy angielskich piosenek, na początku lekcji zawsze był stretching, a na końcu tańce integracyjne. W międzyczasie udało się nam zrobić również warsztaty dla nauczycieli, dotyczące metodologii uczenia dzieci ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi. Tak się akurat składa, że i ja, i Justyna jesteśmy pedagogami specjalnymi, a salwatorianie planują otworzyć szkołę dla tych właśnie dzieci.

– Zastanawiam się, jak porozumiewałyście się początkowo z dziećmi, skoro nie znałyście ich języka, a one jeszcze nie mówiły w ogóle po angielsku?

– Z tym borykałam się od samego początku, na każdym wolontariacie. Jest coś takiego, jak język uniwersalny i nie jest to język słów, ale porozumienia niewerbalnego i chyba atmosfery, która się rodzi. Ale na samym początku wyglądało to tragicznie, dzieci patrzyły na nas jak w obraz, nie mając pojęcia, o czym do nich mówimy. Ciągle używałyśmy tych samych zwrotów, starałyśmy się zawsze zadawać te same pytania. I z czasem dzieci się nauczyły, w praktyce, była to kwestia dwóch tygodni. Mówiłyśmy po angielsku, pokazywałyśmy reakcję na to, więc one obserwując nas, zrozumiały i później same zaczęły reagować – odpowiadały na pytania, wiedziały jak się pozdrowić, co zaśpiewać. Wbrew pozorom to jest lepsza metoda uczenia, bo wtedy dzieci lepiej zapamiętują.

– Rozumiem więc, że projekt szkoły ulicznej w Manili został zrealizowany. A jakie masz kolejne plany na wolontariat misyjny?

– Moim niedościgłym marzeniem jest Meksyk i planuję pojechać tam za pół roku, salwatorianie

– Dziękuję.

Like this Article? Share it!

About The Author

Comments are closed.